Wydawałoby się, nie ma bardziej oczywistej zasady ortograficznej niż "nazwy własne piszemy wielką literą". A jednak… Nowa wersja rozważań nad pisownią „Internetu”.
Wydawałoby się, nie ma bardziej oczywistej zasady ortograficznej niż "nazwy własne piszemy wielką literą". A jednak… Być może kiedy się nad tym zastanowimy, zrozumiemy, czemu wielkie firmy przywiązują tak wielką wagę do prawnej ochrony swoich znaków towarowych. Przez wiele lat byłem przekonany, że pisownia nazwy "Internet" jest jedna jedyna: wszak to nazwa własna, więc pisana wielką literą. Na mojej stronie internetowej widniała właśnie informacja, iż taka, a nie inna pisownia jest poprawna, gdyż odkryłem, że w "Gazecie Wyborczej" konsekwentnie stosowana jest odmienna ("internet"). Dla pewności sprawdziłem w Słowniku nazw własnych PWN, a potem w Słowniku ortograficznym PWN (podobną informację znalazłem w Wielkim słowniku angielsko-polskim PWN-Oxford). Miałem więc uzasadnienie oparte na autorytecie językoznawców z PWN.
Ze zdumieniem przeczytałem jednak ostry w tonie list od pewnego internauty, który stwierdzał, że moje wywody zupełnie nie zgadzają się z opiniami Rady Języka Polskiego. Co prawda, wnikliwa lektura strony RJP upewniła mnie, że nie jest to oficjalna uchwała, a tylko odpowiedź sekretarza Rady, niemająca zatem żadnej mocy prawnej, lecz fakt pozostaje faktem.
Sekretarz RJP pisze: „kłopot z pisownią nazwy sieci komputerowej wynika stąd, że występuje ona w dwóch użyciach – jako nazwa własna i pospolita. Nazwa własna pierwszej (i jak się zdaje – dotychczas również jedynej) sieci – Internet – przekształciła się w nazwę pospolitą. Przeciętny użytkownik tego medium nie zdaje sobie bowiem sprawy, że korzysta z konkretnej sieci, która została nazwana Internetem. Traktuje tę nazwę jako ogólną nazwę nowego medium – tak jak prasę, radio czy telewizję”.
No cóż, prawdę mówiąc, nie spotkałem się jeszcze z takim przeciętnym użytkownikiem. Czy można sobie nie zdawać sprawy z tego, że Internet jest konkretną siecią? Może jest siecią abstrakcyjną? Co w ogóle znaczy wywód sekretarza RJP? Że ktoś, kto używa przeglądarki internetowej, nie wie, że jest ona przyłączona do Internetu? Jeśli nie wie, to nie jest przeciętnym użytkownikiem, lecz kimś, kto ma poważne braki w wiedzy, bardzo niski iloraz inteligencji lub poważne deficyty funkcji poznawczych. Co prawda, w dziedzinie informatyki akurat Rada Języka Polskiego wykazuje się niepokojącą wręcz ignorancją (jeden z jej członków w redagowanym przez siebie słowniku „internetem” nazwał… każdy system łączności komputerowej). Być może więc opinię o pisowni nazwy Internet należałoby potraktować tak samo, jak zalecenie, aby w tytułach stron internetowych wszystkie wyrazy odmienne pisać wielką literą (tej konwencji nie stosuje sama RJP na swoich stronach, mimo że ją zaleca solennie).
Do rzeczy jednak. Wywód sekretarza opiera się na założeniu, iż w mowie istnieje realna różnica między użyciem nazwy własnej a użyciem czegoś jako nazwy medium, nośnika przekazu informacji. Otóż, choć możemy wprowadzić takie rozróżnienie pojęciowe, to cechy te nie tworzą podziału rozłącznego. Nazwa „Internet” może być w tej samej wypowiedzi nazwą nośnika przekazu informacji, jak i nazwą konkretnej sieci. Bo przecież Internet z natury swej jest i konkretną siecią, i nośnikiem przekazu informacji. Jednocześnie. A jeśli tak, to osoba, która ma na myśli obie te cechy Internetu, nie jest w stanie wybrać sposobu zapisu. Innymi słowy, rozróżnienie sekretarza RJP zamiast ułatwić wybór pisowni, utrudnia ją, bo chyba tylko rzucając monetą musiałbym wybrać, co mam na myśli.
Warto przy okazji zauważyć, że bynajmniej ogólnie nie stosuje się takiej zasady – odróżnienia medium od konkretnej realizacji tego medium. Sieć Minitel jest pisana wielką literą, choć jako żywo była też nośnikiem informacji dla Francuzów. Inne przykłady: FidoNet, NetWare, Ethernet. Wszystko to nazwy własne i pisanie ich małymi literami raczej nigdy nie jest motywowane rozróżnieniem między medium a konkretną siecią.
Podwójność pisowni, a zwłaszcza subtelne i nierozłączne rozróżnienie proponowane przez RJP, to niemała niespodzianka dla użytkowników języka polskiego. Założę się, że mało kto będzie mógł się tego rozróżnienia nauczyć. Jest ono nieco analogiczne do zasad pisania marek samochodów: "Hans ma trabanta" (samochód marki Trabant), lecz: "Na rynku albańskim Trabant nie może konkurować z Dacią" (marka Trabant jako taka).
Zdziwiony decyzjami RJP zajrzałem do Poradni Językowej PWN. Tam znalazłem inną opinię: "Pisownia słowa Internet jest uzasadniona jego znaczeniem i pochodzeniem: nazwy własne piszemy przecież wielkimi literami. Coraz więcej osób jednak traktuje Internet tak jak telefon, czego wyrazem jest tendencja do używania małej litery w jego nazwie. Niektóre nowsze słowniki podają taką pisownię jako oboczną". Ale najważniejsze jest następne zdanie: "możemy więc stosować małą literę, nie dbając o znaczenie". Czyli Poradnia PWN opowiada się za uproszczeniem zasad (dobre i to; zgadzałoby się też z argumentacją, iż „Internet” nie jest bynajmniej nazwą własną). Czemu jednak w stronę małej litery?
Może jednak istnieje jakieś inne uzasadnienie dla "spospolicenia" nazwy własnej Internet? Wówczas rzeczywiście dopuszczalna staje się pisownia "internet", zdaniem RJP dopuszczalna w wypadku, gdy na myśli mamy "sieć jako medium, a nie system, który to medium obsługuje (np. Znalazł to w internecie)". Konkretną sieć nadal można oznaczać nazwą własną, pisaną wielką literą. Uzasadnienie może być następujące – po prostu „Internet” nie ma cech nazwy własnej, bo można podać jej definicję normalną. Nie sposób natomiast zdefiniować np. Krakowa – „Krakowem” nie nazwiemy dowolnego miasta spełniającego kryteria definicji; Kraków jest Krakowem, bo tak został nazwany i tylko dlatego. Podobnie nie da się zdefiniować nazwiska „Miłkowski”. Natomiast „Internet”, choć istnieje faktycznie tylko jeden, mógłby w istocie występować w kilku egzemplarzach (np. w wersji chińskiej, ocenzurowanej i tylko po chińsku, odłączonej od reszty świata – oraz w wersji normalnej), bo musi tylko być tylko siecią dużego zasięgu, obsługiwaną przez protokół TCP/IP, najczęściej stosującą usługi korzystające z protokołu mail, http, ftp, a dawniej gopher (i inne).
To byłaby sensowna argumentacja, ale nikt na nią nie wpadł. Jak można byłoby ją zbić? Ano wskazując, że np. mielibyśmy wątpliwości, czy na pewno chińska sieć, odłączona od Internetu, byłaby Internetem, czy tylko podróbką, Chinternetem. I wskazując, że z konotacją nazw własnych czasem też jest kłopot. Weźmy chociażby przypadek zespołu „Boney M”, który występuje na świecie (a bardzo chętnie w Polsce) w wielu różnych wersjach – każda z nich rości sobie prawo do nazwy, bo są w niej różni członkowie różnych wersji tej formacji. A zatem „Boney M” jest każdy zespół, w którym jest członek zespołu wykonującego niegdyś wspólnie przeboje ze zbioru… (tu uzupełnić). Cóż, nazwa własna czy nie? A jednak zdefiniować się jakoś daje (a nawiasem mówiąc, definicja „fiata” – czyli samochodu marki Fiat – niepokojąco odnosi się wreszcie do nazwy własnej). Koniec końców, różnica między nazwą własną a pospolitą okazuje się nieco zatarta, przynajmniej w wypadkach granicznych. A jeśli uznamy argumentację na rzecz spospolicenia nazwy „Internet”, to musimy też uznać, iż nieuprawniona jest podwójność zapisu – zapis powinien być jednolity, małą literą.
Argument, iż zacieranie się granic między nazwami własnymi a pospolitymi w technice nie wydaje się jednak szczególnie miażdżący. Jeśli bowiem zacierają się granice, to nie sposób rozstrzygnąć ani w jedną, ani w drugą stronę. Kwestia jest natury ogólniejszej – czy w ogóle wynalazki techniczne, a w szczególności rozwiązania informatyczne, mogą nosić nazwy własne? Z punktu widzenia filozoficznego rozwiązanie informatyczne – zwłaszcza rozwiązanie programowe – nie może należeć do kategorii indywiduów, gdyż istotą tego rozwiązania jest pewna abstrakcyjna struktura, zapisana w formalnym języku. Rozwiązanie sprzętowe wiąże się ściśle z materialną egzemplifikacją, dlatego nie ma wątpliwości, iż jeśli powstanie coś, czego z powodu trudności technicznych nie daje się łatwo powielić – na przykład rozdarcie banknotu studolarowego, służące do identyfikacji dwóch szpiegów na placu Pigalle – to owo rozdarcie jest cechą bardzo indywidualną, jeśli nawet nie jest z konieczności cechą jednego i konkretnego indywiduum. Natomiast każdy abstrakt, czyli cokolwiek, co jest w formie cyfrowej, daje się łatwo powielać – i to na wielu poziomach. Można kopiować plik w formacie mp3, ale można też wykonać inaczej tę samą piosenkę, splagiatować melodię… Melodia pozostaje jednak – mimo jej abstrakcyjnej natury – czymś, czemu przyznajemy indywidualną naturę, ale co może być realizowane na wiele różnych sposobów. Skoro jednak nazwy melodii mogą być nazwami własnymi, to sama abstrakcyjność nie świadczy o niemożności użycia nazwy własnej. Podobnie jest z książkami – mamy tysiące wersji przygód Robinsona Crusoe, ale Robinson Crusoe pozostaje indywiduum z nazwą własną. „Iliada”, mimo tylu wersji, nadal jest „Iliadą”. Ale pojedynczy motyw, np. trudna miłość między młodymi przedstawicielami zwaśnionych rodów (kłania się Romeo i Julia, ale i Owidiuszowa para Pyrama i Tyzbe), nie ma indywidualnej natury. Rzecz jest więc kwestią stopnia – samego pomysłu na łączenie komputerów w sieć nie nazwiemy nazwą własną, ale skomplikowany system sieciowy prędzej. Obawiam się jednak, że ilekroć owa skomplikowana natura nas nie interesuje – ilekroć mówimy na innym poziomie abstrakcji – tylekroć mniej skłonni będziemy korzystać z nazw własnych. A to znaczy, że decyzja o pisaniu „Internet” małą literą ma racjonalne podstawy – bo wszak właśnie nie idzie w tym użyciu o żadne szczegółowe roztrząsania struktury Internetu.
Gdyby nazwa „Internet” była chroniona prawem, gdyby należała do konkretnej firmy, to można byłoby wytoczyć po prostu proces Radzie Języka Polskiego, autorom słowników, gazetom codziennym… W tym kontekście przestają mnie dziwić zabiegi firm komputerowych, które zawsze obstają za tym, aby zaznaczać, że wszystkie nazwy własne ich produktów są zastrzeżone. Co prawda, prowadzi to czasem do kolejnych komplikacji – zwłaszcza w odmianie. Natomiast metodami prawnymi firmy chronią się przed traktowaniem ich produktów w sposób ogólny – jako nazw ogólnych właśnie, obdarzonych znaczeniem, a nie tylko odniesieniem.
Co wypada czynić? Moim zdaniem, źle się stało, że istnieje oboczność, bo sprawia tylko kłopoty. Dawniej postulowałem, aby pisać konsekwentnie „Internet”, wielką literą. Miałem nadzieję, że dobry uzus wypchnie zły i ze słowników usunięta zostanie komplikacja, która de facto nikomu nie jest potrzebna. Podwójność zapisu jest bowiem dysfunkcjonalna – nikomu się do niczego nie przydaje, a rozróżnienie, na której się opiera, jest tak subtelne, że nie będzie zrozumiana intencja osoby, która raz napisze „internet”, a raz „Internet”. „Internet”, mimo plotek o towarzyszach chińskich, pozostaje jednym, konkretnym systemem, więc nigdy błędem nie będzie pisać wielką literą. A to przynajmniej uproszczenie. Niestety, nie mogę przedstawić miażdżącego dowodu, iż nie wolno pisać literą małą – można to przecież usprawiedliwić – więc muszę się pogodzić z niepotrzebną, dysfunkcjonalną obocznością.
Pierwsza wersja powyższego tekstu ukazała się w piśmie Software 2.0 w prowadzonym przeze mnie dziale Interfejs użytkownika polszczyzny. Niniejsza wersja jest gruntownie zmieniona.